Ania Warszawianka rok 2006

Image Placeholder
21 kwi
0

Ania Warszawianka rok 2006

Przygotowania do podróży

31 października – 17 listopada 2006

( Paszporcie mój paszporcie, ach gdzieżeś ty się zapodział? )

Po raz pierwszy wyjazd zaplanowałam na październik 2005 i nawet zarezerwowałam 3 tygodnie urlopu. Niestety mój stan zdrowotny nie był najlepszy i doszłam do wniosku, że przekładam wyprawę na następny rok na drugą połowę listopada, aby przyjechać w porze suchej, kiedy będzie dużo słońca.

Największym problemem związanym z wyjazdem wydawała się dla mnie sprawa załatwienia wizy. Jako, że w Warszawie nie ma ambasady Kameruńskiej należy starać się o wizę za granicą. Albo trzeba pojechać do Francji, Niemiec, Belgii lub np. Rosji ( z czego planowałam zrezygnować) albo trzeba wysłać swoje papiery i liczyć na to, że powrócą „całe i zdrowe” ? .

Na początku października 2006 zaczęłam przygotowania. Wszystko szło jak z płatka i kolejne obawy były rozwiewane. Przede wszystkim finanse – myślałam, że się nie wyrobię, a tu tak wszystko się ułożyło, że nie było żadnego problemu. Udało mi się szczególnie z biletem lotniczym, gdyż pracownik Air France poinformował mnie o istnieniu specjalnej taryfy misyjnej. Dzięki temu, po przedstawieniu odpowiednich dokumentów kupiłam bilet taniej niż gdybym kupiła go jako zwykła turystka. Planowana data wylotu – 18 listopada.

Nie musiałam w ogóle starać się o sprowadzenie Malaronu (lek na malarię) gdyż kolega z pracy, który często podróżuje służbowo powiedział, że widział te lekarstwo w aptece na lotnisku w Szwajcarii i może mi je kupić. Pozostało jeszcze tylko zdobyć wizę, co jest zwykłą formalnością. Zdecydowałam się na aplikowanie o wizę w Wielkiej Brytanii, ze względu na to, że znam angielski, formularze są dostępne w Internecie, a w Londynie mam znajomą, która zgodziła się pomóc i osobiście zanieść paszport do ambasady. Wszystko szło jak z płatka, choć pewną obawą napawało mnie wymaganie obowiązkowego zakupu biletów lotniczych przed otrzymaniem wizy. Wysłałam dokumenty firmą kurierską, która po dwóch dniach dostarczyła je do mojej znajomej. Trzy dni później poszła ona do ambasady, gdzie w ciągu dwóch dni przyznano mi wizę. Dokumenty zostały wysłane przez firmę kurierską do mnie z powrotem 30 października. Status przesyłki mogłam śledzić w Internecie. 31go pierwszego października zobaczyłam ze zdziwieniem, że przesyłka po raz drugi została zarejestrowana w tym samym punkcie przesyłek międzynarodowych. Pierwszego listopada było u nas święto, więc się nie przejmowałam „ciszą na falach”, ale 3 listopada byłam już bardzo zaniepokojona, że nie ma żadnej nowej informacji o moich dokumentach – chociażby o wysłaniu ich do Polski. Czyżby miały się spełnić moje koszmarne przewidywania tego, że przesyłka zaginie?

I się zaczęło… Codziennie dzwoniłam ja, tak jak i moja znajoma do firmy kurierskiej. Jako, że rozmawiałyśmy z różnymi ludźmi, i jako, że z czasem coraz bardziej narastała frustracja, to dostawałyśmy strzępki różnych historii, które z początku wydawały się zupełnie sprzeczne, ale ostatecznie można chyba uznać je za w miarę spójną całość opisującą bałagan jaki nastąpił w tej firmie. ( Pisząc te słowa cały czas zastanawiam się, czy zrobić im czarny PR i podać ich nazwę ? ) Początkowe wiadomości były takie, że przesyłka gdzieś się zapodziała i w zasadzie nie wiadomo czy jest na terenie hali z przesyłkami, czy została wysłana do Polski, czy w ogóle gdzie indziej. Poza tym zgubiono więcej niż jedną przesyłkę i wszystkie są poszukiwane przez International Search Team. Było to o tyle pocieszające, że skoro zginęło więcej przesyłek, to rzeczywiście ktoś ich szuka więc jest szansa na ich odnalezienie. Niestety przez cały tydzień nie uczyniono żadnego postępu. Znajoma napisała oficjalny list do firmy z prośbą o wyjaśnienie sytuacji. W międzyczasie zdobyłyśmy bezpośredni numer do biura, odpowiedzialnego za międzynarodowe przesyłki. Ale osoby do których docierałyśmy nie były w stanie wiele nam pomóc. Z czasem dowiedziałyśmy się, że wszystko jest spowodowane zmianą procedur pracy, które nastąpiły wtedy gdy wysyłałyśmy przesyłkę. Niestety procedury te okazały się być wadliwymi. Zdecydowano powrócić do starych procedur, ale przesyłki objęte starymi procedurami spowodowały pewne zaległości, a część z nich zaginęła. Sprawdzono, że moje dokumenty nie dotarły do Polski, więc jest bardzo prawdopodobne, że są na terenie hali z przesyłkami. Pech chciał, że jest ona wielkości boiska do piłki nożnej, więc choć International Search Team robi co może, to nikt nie jest w stanie podać przewidywanej daty odnalezienia przesyłki. Bo w końcu, jak powiedziała pani z biura obsługi klienta, jeśli coś jest zgubione, to trudno powiedzieć kiedy się to znajdzie. Co prawda ta sama miła pani, nie potrafiła mi powiedzieć ani w jaki sposób logistycznie wygląda obróbka przesyłek, ani w jaki sposób International Search Team ich szuka. Zaczęłam już we wszystko wątpić, bo też domyślałam się, że pani z call center ma mówić to co chce usłyszeć klient, ma go uspokajać i tworzyć dobry wizerunek firmy, a to co się dzieje wewnątrz to już zupełnie inna sprawa. Tak więc nie byłam już pewna czy ktoś rzeczywiście szuka mojego paszportu.

We wtorek, 14 listopada moja znajoma usłyszała, że chyba raczej się przesyłka nie odnajdzie. To była strasznie dołująca informacja. Zakładając, że trzeba przynajmniej dnia lub dwóch, żeby odnaleziona przesyłka trafiła do Warszawy, perspektywa mojego wyjazdu oddalała się coraz bardziej.

W środę, 15 listopada przyszedł oficjalny list od firmy kurierskiej z przeprosinami i formularzami zażalenia do wypełnienia.

W czwartek, 16 listopada , rano odwołałam mój miesięczny urlop. Zadzwoniłam do AirFrance by zapoznać się z zasadami dotyczącymi zmiany terminu wylotu i konsekwencjami ewentualnego ponownego jego przesunięcia. Zaczęła się bardzo szybka wymiana maili z o. Darkiem na temat tego czy jeszcze czekać na odnalezienie się dokumentów, czy już wyrabiać nowy paszport i wizę (tym razem poprzez osobistą wizytę w Londynie).

W piątek, 17 listopada miałam pojechać do Air France, odwołać mój sobotni wylot i przesunąć go na połowę stycznia. Ale…

W czwartek po południu, chcąc odetchnąć na parę sekund od pracy, weszłam sobie odruchowo, tak jak przez ostatnie dwa tygodnie, na stronę firmy kurierskiej i wpisałam numer przesyłki, nie licząc na nic więcej niż wiadomość z 31 października, gdy nagle zobaczyłam wpis z 16 listopada – WARSAW!!!! Nie mogłam uwierzyć własnym oczom! Natychmiast zadzwoniłam do polskiej firmy kurierskiej obsługującej klientów tej angielskiej, bałaganiarskiej firmy. Potwierdzono, że przesyłka jest w Warszawie. Wyjaśniłam, że muszę wiedzieć czy otrzymam w piątek tą przesyłkę, bo jest tam paszport z wizą, a w sobotę odlatuje mój samolot. Pracownik firmy bardzo przejęty moją sytuacją obiecał, że przyklei do przesyłki informację, że ma być ona dostarczona do godziny 12 rano, abym nie musiała zbyt długo czekać i się denerwować. Tak więc przestawiłam z powrotem w systemie mój urlop na termin jaki był przewidywany od kilku miesięcy (gdy tymczasem mój szef w siedzibie klienta dyskutował przydział pracy na najbliższe miesiące, uwzględniając to, że mój urlop jednak będzie ostatecznie odwołany )

W piątek wziełam urlop „na spakowanie się”, ale że sama nie przewidywałam takiego obrotu spraw, byłam kompletnie nieprzygotowana do wyjazdu. W zasadzie nie miałam do końca przemyślane co powinnam wziąć, nie miałam przygotowanej gotówki, nie przekazałam obowiązków w pracy kolegom, tak więc zamiast spakowania przygotowanych od dłuższego czasu rzeczy musiałam spieniężyć kilka tysięcy Euro, zrobić zakupy i wpaść na godzinkę do pracy, żeby powiedzieć co i jak przejmującym ode mnie pracę kolegom. Po tym wszystkim (co miało mi zająć czas do południa) planowałam się spakować.

Rano wybrałam się do banku. Kolega, który akurat miał ten dzień wolny obiecał mi posłużyć jako „bodyguard” bym nie bała się chodzić sama z tak dużą gotówką (dary jakie o. Darek otrzymał od wielu darczyńców). W banku okazało się, że limit wypłat dziennych w oddziale wynosi jest mniejszy od sumy którą chciałam pobrać. Poprosiłam o banknoty w jak największych nominałach i postanowiliśmy z Tomkiem pojechać do banku koło rotundy. Myśleliśmy, że w samym centrum mają większe limity. A tu niespodzianka – okazało się że maksymalnie możemy wypłacić zupełnie śmieszną sumę, więc musimy jechać jeszcze do trzeciego banku. W galerii handlowej metra zrobiłam szybkie zakupy najpotrzebniejszych kosmetyków i znowu wróciliśmy na trasę. Tym razem kolejny bank w błękitnym wieżowcu – tam wypłaciłam całą resztę pieniędzy i wróciliśmy do domu mając sumkę „trochę” większą niż zazwyczaj biorę na zakupy.

W domu jeszcze próbowałam załatwić parę spraw i do pracy ostatecznie dotarłam na 17. Przekazałam kolegom obowiązki, ubezpieczyłam się przez Internet i ok. 19 wróciłam do domu by zacząć się pakować. Było to niebanalne zadanie, gdyż mogłam przewieźć do Kamerunu około 46 kg bagażu + podręczny, więc warto było zabrać jak najwięcej rzeczy dla misji. Zapchanie moich 2 walizek okazało się dość proste i patrząc na rzeczy które mam w pokoju, stwierdziłam, że moje walizki są ciut małe. ( No cóż, ja też jestem mała. 😛 ) Rzeczy, które czekały na zabranie to zioła i lekarstwa dla o. Darka, oraz przybory szkolne dla dzieci przywiezione przez Mariannę ( tą, która była w Bertoua latem 2006 ), trochę części komputerowych i sprzęt elektroniczny, laptop, który mógłby przydać się do zapisania afrykańskich wrażeń, a także kilka reklamówek używanych ubrań dla dzieci które otrzymałam od koleżanki z pracy i kilku znajomych.

Aby wziąć jak najwięcej rzeczy i nie rzucać się celnikom w oczy, każdy sprzęt rozpakowywałam z oryginalnego opakowania i obwijałam ciuchami. Naprawdę można tego całkiem sporo upchać do walizki, tylko że zajmuje to chwilę czasu. Ciuchy i sprzęt były w większej walizce, lekarstwa, kredki i długopisy w drugiej oraz buty i minimalna ilość kosmetyków (jak na mnie). Swoje rzeczy postanowiłam upchnąć w „bagażu podręcznym”. Od siostry dostałam niepozornie wyglądającą torbę do której upchnęłam wszystkie ciuchy (co prawda też w minimalnej ilości zakładającej regularne pranie.) Do plecaka wrzuciłam laptop i parę kobiecych „drobiazgów”, do tego torba z aparatem… i trochę się tego wszystkiego zrobiło.

Gosia (moja siostra) widząc rosnącą ilość bagażu i moje straszne tempo pakowania się wyprasowała mi ciuchy w których miałam jechać i zaoferowała się, że odprowadzi mnie na lotnisko (ok. 5 rano!). W związku z tym poszła spać bo było już koło 2 nad ranem. Ja wręcz przeciwnie – przez przejścia z paszportem zaczęłam mieć od kilku dni poważne problemy ze snem, zarówno z długim czasem zaśnięcia jak i z wczesnymi pobudkami, dlatego decyduję się powoli spakować do końca. Nie jestem zupełnie pewna czy pakuję wszystko co jest mi potrzebne, ale już nie mam siły myśleć. To co chce o. Darek jest w walizkach, mam paszport, pieniądze, malaron – to jest najważniejsze. Czego nie wezmę to najwyżej dokupię na miejscu. Ostatnią parę skarpetek wrzuciłam po godzinie 4 nad ranem. W zasadzie trzeba już było iść pod prysznic aby zdążyć na zamówioną taksówkę na lotnisko.

Podróż

Sobota – 18 Listopada 2006 – Warszawa – Yauonde

Lot z Warszawy był nieco opóźniony, wiec miałam strasznie mało czasu na przesiadkę. O 9.35 miał się zacząć onboarding, a o 10.30 planowo odlatywał samolot do Yauonde. Tymczasem do terminalu przywieziono nas tuz przed 10. Nie zdążyłam dokładnie sprawdzić na monitorze bramki, do której miałam pójść, bo musiałam zmienić terminal, a to oznaczało, że trzeba natychmiast wsiąść do kolejnego autokaru. Stwierdziłam, że jest zbyt mało czasu na wczytywanie się w monitor, a jeśli są jakieś zmiany to szybciej zmieniona będzie bramka niż terminal – tak więc najwyżej trochę więcej pobiegam. Pech chciał, że aby dotrzeć do terminalu C trzeba było objechać cale kółko, to znaczy wszystkie inne terminale D, E, F, A, B.. Tak wiec do terminalu C przyjechałam ok. 10.05.

Czekały mnie 2 kolejki. Pierwsza – “sprawdzenia płynów”. Od 6 listopada są wzmożone środki ostrożności i można mieć w ograniczonej ilości (płyny pasty i kremy) w plastikowej przezroczystej torebce zaklejonej przez celnika. Duty free można mieć w dużej (dozwolonej ilości) ale musi być w zamkniętej przezroczystej torebce, z dowodem zakupu na terenie Unii Europejskiej. Ta torebka nie może być otworzona przed osiągnięciem celu podróży.

Na lotnisku strasznie kiepsko było słychać komunikaty. Ale raz coś słyszałam o Yauonde, a potem mówili o bramce 83 (taka bramkę miałam na bilecie). Tak wiec powiedziałam obsłudze ze mówili o mojej bramce i prosiłam o przepuszczenie w kolejce ( przede mną były jeszcze 2 osoby) Zostałam przepuszczona (ktoś tam tez narzekał ze za 10 minut ma samolot) no i bieg do bramki. Przy wejściu była bramka 87, wiec 4 bramki biegnę zziajana i widzę ze przy 83 już nie ma turystów, tylko obsługa. Mała jestem to myk myk pod barierkę i pytam się gościa czy do Yauonde, a on że nie, że do Brazylii. Ja mu pokazuje mój bilet, że na mam wpisaną bramkę C83, tak więc miły pan sprawdził, że moja bramka to 87 (była to pierwsza bramka, którą mijałam a ja biedna tyle się nabiegałam). No i pędzę z powrotem, z moim “małym” podręcznym bagażem, który pewnie miał z 10 kg. Plecak HP wypchany, z laptopem ( nie służbowym), torba z ciuchami, torba z aparatem, duty free absolut raspberri(jedyne 45 zł za litr) do zalewania robaka i ewentualnego szoku kulturowego. I nagle słyszę:“miss Anna Maria Tabis – this is the last call for Anna Maria Tabis”. No to juz ostatkiem sił biegnę. Musiałam mieć taki obłęd w oczach ze kobitka wychyliła się z budki i mówi do mnie “Is that you?” Cóż, na takie inteligentne pytanie „Czy to ty?” odpowiada się raczej „Tak to ja” – bez względu na to o kogo chodziło. No, ale w każdym razie wyglądało na to, że w ostatniej chwili zdążyłam na samolot i nawet się upewniłam ze mój bagaż tez tam dotarł, czyli ze teoretycznie nie powinno być żadnych problemów z zaginięciem czy opóźnieniem bagażu. Po dwutygodniowym stresie z paszportem, cudownym jego odnalezieniu, a potem pakowaniu się przez całą i biegu na „last call”, mój system nerwowy totalnie odmówił posłuszeństwa. Gdy wchodziłam do samolotu strasznie drżały mi ręce i stewardessa z trwogą w oczach zapytała czy wszystko ze mną w porządku. Mam nadzieję, że nie wyglądałam jak terrorysta fanatyk.

Bez problemu wylądowaliśmy w Douala i pół godziny później w Yauonde. Pierwsze wrażenie na lotnisku – brakuje mi powietrza. Dopiero po chwili zorientowałam się, że tam po prostu brakowało klimatyzacji. Stanęłam w kolejce do przeglądania papierów. Zanim sprawdzą paszport i wbiją pieczątkę najpierw sprawdzają „stan zdrowia”. Pierwsza kolejka służy do weryfikacji posiadania szczepienia na żółtą febrę. Dopiero jak się przejdzie szczęśliwie ten sprawdzian staje się w następnej kolejce weryfikującej paszport i wizę. Dopiero potem można iść odebrać bagaż.

O. Darek przedostał się w jakiś sposób do miejsca, w którym odbiera się bagaże. Tak wiec ściągnął mi walizki z taśmy i pomógł nieść część bagażu. Przed nami była jeszcze jedna trudność do przejścia. Sprawdzanie bagażu. Były 2 kolejki, które zmienialiśmy by być tam gdzie mniej “przetrzepują” turystów. W końcu byliśmy prawie na samym końcu. O. Darek miał mój plecak z laptopem, gotówką w kilku kopertach, przekazanych mi w Warszawie od różnych ludzi na różne misje, oraz walizę ze sprzętem komputerowym poupychanym między ciuchami. Ja ciągnęłam małą walizkę z lekami i resztę “bagażu podręcznego” plus trochę własnej gotówki. Ostatecznie udało się nam przejść zupełnie bez żadnej kontroli. Na lotnisku przywitała mnie Marianna oraz 2 dzieci z Foyer – Hilda i Alida (7 i 8 lat).

Pojechaliśmy do hotelu. Jakoś nie wybraliśmy Hiltona, choć ładnie wyglądał z palmami rosnącymi na dachu, tylko pojechaliśmy do kameralnego hoteliku Residance, gdzie wynajęliśmy 2 pokoje. Rzeczywiście było trochę inaczej niż u nas. Zacieki na suficie i ścianach oraz lekki zapach zgnilizny. Po wejściu do pokoju wyskoczyłam z niego natychmiast strasznie kaszląc i mając wymiotne odruchy. Na szczęście po 10 minutach organizm się przyzwyczaił do zapachu. Włączony wentylator osłabił trochę wrażenia zapachowe. Łazienka hotelowa – malusieńka, ale za to z oryginalnym designem. Umywalka, obok kibelek (bez deski klozetowej) i prysznic na ścianie. Prysznic nieoddzielony niczym od reszty łazienki, wiec woda lala się bezpośrednio na podłogę, a przy mocnym strumieniu parę kropelek pewnie wpadało do kibelka.

Miedzy łazienkami w obu pokojach były nieznaczne różnicę. W jednym pokoju drzwi do łazienki nie miały klamki, wiec jak je zamknęłam to potem musiałam prosić o otworzenie (bo trudno do siebie przyciągnąć zamknięte drzwi gdy nie ma się za co pociągnąć), w drugim była klamka w drzwiach, ale za to i tak ich nie dało się domknąć.

Na kolacje jedliśmy “grillowane” mięso i rybę ( podane w plastikowych czarnych torebkach) oraz “baton” z manioku (jeszcze nie wiem jak się to robi). Dodatkowo zamówiliśmy w hotelu omlet i “frytki” z plantana (to taki twardy banan). Słowami nie da się tego opisać, ale mam zdjęcia.

Byłam strasznie zmęczona, więc dostałam jakieś lekarstwo, które czasem może pomóc nasennie, ale bynajmniej środkiem nasennym nie było. Nie obchodziło mnie to – cokolwiek, co mogło pomóc mi zasnąć, bez względu na skutki uboczne było mile widziane.

Niedziela – 19 Listopada 2006 ( Yauonde – Bertoua)

W niedzielę rano wyjechaliśmy z Yaounde do Bertoua. Czekało nas ok. 360 km jazdy droga o “ciekawym standardzie”. Pierwsze 161 km było asfaltem, ale pozostała część trasy to żwirowana droga z koleinami. Wszystkiemu dodawał smaczku fakt, ze samochód ojca Darka miał ok 5 czy 6 usterek takiej klasy, ze w Polsce zabroniono by mu jeździć po ulicy samochodem w takim stanie. Tutaj musi używać ten samochód tak długo, aż ktoś mu nie sprezentuje nowego.

Po ponad 6 godzinach jazdy (Cóż nie mogliśmy szarżować z prędkością) dotarliśmy do Bertoua. Aha, po drodze zjedliśmy obiad w takim jakby “targowisku” maniok, plantan i ryba w pikantnym sosie. Tu lubią pikantne rzeczy. Obiadek jedliśmy rękami. Sztućce do szczęścia nie są potrzebne. O ile rybę każdy miał na swoim talerzu, to maniok i plantan leżały we „wspólnej misie”.

Choć to był mój pierwszy przejazd po Afryce to niestety przespałam większą cześć trasy na żwirowanej drodze. Tak jak pisałam, od kilku nocy miałam problemy ze snem, a że zdarza mi się choroba lokomocyjna to wzięłam profilaktycznie 2 tabletki aviomarinu, który działa nasennie. W samochodzie było z przodu tyle miejsca, ze mogłam się skulic i spać prawie “na leżąco”. Nie oparłam się pokusie i ułożyłam się w miarę wygodnie (na ile pozwalała wolna przestrzeń na siedzeniu) czując ciepło słoneczne i kołysanie żwirowanej drogi. Czasami to kołysanie przechodziło w wybudzające podskoki, ale przy moim stanie zmęczenia nie była to zbyt duża przeszkoda.

Oczywiście – zasługuję na pełne oburzenie. Przyjechać do Afryki i po prostu „olać” sobie taką wspaniałą trasę. No cóż, organizm odmówił posłuszeństwa – brak stresu (tym, że samochód jest rozwalony się nie przejmowałam, bo się na tym nie znam), przyjemne ciepło, poczucie wakacji, i zielony krajobraz wokoło sprawiły, że po prostu bez oglądania się na konsekwencje i to, co pomyślą inni stwierdziłam, że po prostu się wyśpię. Cichcem liczyłam na to, że być może krajobraz się zbyt nie zmieni, więc za dużo nie stracę.

Na szczęście upał nie było dotkliwy; rano było trochę chmur, a potem nie było strasznego gorąca, tak wiec miło było się zdrzemnąć. Nawet zaczęłam rozumieć podejście niektórych tutejszych mieszkańców. Opcja spania, jedzenia i potem znowu spania wydała mi się całkiem ciekawym i interesującym sposobem na życie.

Ostatnie 50-100 km rozglądałam się dookoła. Ziemia w Afryce jest czerwona i bardzo kontrastuje z bujna zielenią. Dlatego kolory kameruńskiej flagi: czerwony, zielony i żółty dobrze odzwierciedlają rzeczywistość: ziemia, rośliny, słońce.

Domy, szkoły są strasznie biedne. Też to trudno słowami opisać. To trzeba po prostu zobaczyć, choćby na zdjęciu. Ciągle mijaliśmy takie baraki gliniane z małym oknem. Czasem zdarzało się coś murowanego a nawet otynkowanego. Ale o tutejszej „architekturze” jeszcze napiszę bardziej wyczerpująco.

O. Darek odwiózł Mariannę do domu. Przywitała nas jej mama, która podbiegła do samochodu. Z daleka widziałam ciocię Marianny, która miała opuchniętą twarz od choroby (AIDS). Poznałam tez siostrę Alidy, która tez kiedyś mieszkała we Foyer.

Już w Bertoua

Po przyjeździe do parafii rozpakowaliśmy sprzęt, później się rozgościłam w swoim pokoju. Następnie zjadłam z ojcem Darkiem kolacje, a potem dorwałam się do jego kompa by napisać maile. Kątem oka zerkałam jak o. Darek czyści sprzęty, które przywiozłam i składa z nich komputer. A to ja z nas dwojga jestem niby informatykiem. No, ale w końcu jestem informatykiem na wakacjach no nie? 😀

Jest niedziela i o. Darek powiedział, że Msza będzie ok. 21. Oficjalna Msza dla mieszkańców parafii była odprawiana rano przez księdza, który przyszedł na zastępstwo. Jako, że będziemy jedynymi uczestnikami eucharystii, nie musimy być dokładni z rozpoczęciem, co do minuty, bo to, o której rozpoczniemy zależy tylko od nas. Parę minut po 21 idziemy do kaplicy. Okazuje się, że o. Darkowi wygodniej jest odprawiać ją po francusku. Daje mi wiec książeczkę francuską, bym mogła się orientować, co mam odpowiadać. Jestem jednak trochę zagubiona, bo zanim zdążę się namyślić jak przeczytać daną odpowiedź poprawnie to o. już zdąży odpowiedzieć. Po tym jak się osłuchałam, to w połowie Mszy jakoś zaczęło mi iść (ale nadal kiepsko).

Poniedziałek, 20 listopada 2006 ( Trzydzieści lat minęło…)

Pierwszy dzień na misji, tak więc próbuję dostosować się do rytmu dnia. 5:30 czy jakoś tak (w każdym razie środek nocy jak dla mnie) – pobudka – dzwoni dzwonek. Dzieci idą na modlitwę do kaplicy. Poszłam z nimi, oczywiście nic nie zrozumiałam. Modliłam się po swojemu, ale przynajmniej dzień zaczęłam w pewnym sensie z dziećmi. Do śniadania o 7 jeszcze jest dużo czasu, więc włamałam się do biblioteki i porozglądałam się za czymś fajnym do czytania oraz za jakimiś materiałami do nauki francuskiego. Znając życie, uczyć się francuskiego zapewne nie będę (z książek), ale materiały w pokoju mogą leżeć. (Przypomina mi to moje zachowanie na studiach. Woziłam notatki z wykładów do domu na święta myśląc, że a nuż się pouczę i nigdy to się nie udało). Znalazłam słowniczek polsko-francuski, duży słownik ilustrowany i książkę do gramatyki. Może jak będą leżały u mnie na półce to wiedza sama się wchłonie w czasie snu poprzez dyfuzję, telepatię lub inny magiczny sposób. Na wszelki wypadek wzięłam też coś do czytania po polsku.

Przepiękna pogoda, brak jakiegokolwiek pośpiechu, planu, sprawiły, że ogarnęło mnie niespotykane lenistwo, a jeśli nie lenistwo to jakieś zupełne rozprzężenie. Zamiast ekscytować się, że jestem w niesamowitym miejscu, ganiać naokoło i poznawać jak najwięcej, siadłam i zaczęłam czytać jedną ze znalezionych książek. Poczułam się jak na wakacjach w polskiej wiosce sprzed kilku(nastu) lat. Bo tutaj tak prawie jest – tylko ludzie są jacyś tacy w zasadzie czarniejsi i gadają po francusku, więc muszę machać dużo rękami by się dogadać. O. Darek jest super, więc to sprawiło, że poczułam się jak u siebie w domu. Co więcej, poczułam się jak u siebie w domu kiedy mam wolne, a wtedy czasami mam ochotę wyluzować i pozwolić sobie na małe „nicnierobienie”.

O. Darek chyba nie mógł uwierzyć w to co widział (tzn mój bezwład), więc nie mogąc już patrzeć na moje „nemoctwo”, zaproponował bym obejrzała okolicę i poprosił Jacky (dziewczynę z Foyer) by mnie oprowadziła po okolicy. Chyba stwierdził, że sama nie dam sobie z tym rady. Co więcej – chyba miał rację. Poszłyśmy na rozpoznawczy spacer. Zrobiłyśmy obchód po okolicach przedszkola, szkoły podstawowej i chyba jeszcze gdzieś było liceum. Budynki skromne, ale zadbane (przynajmniej z daleka tak wyglądały). Przeszłyśmy koło pola kukurydzy i manioku i udałyśmy się w stronę rzeki. Było tam skaliste podłoże i w nierównościach skały znajdowało się trochę wody – jakby takie większe kałuże. Na tym skalistym wycinku, siedziały oddalone od siebie trzy kobiety. Siekały one na drobno olbrzymimi nożami/tasakami jakieś białe bulwy. To co zostało posiekane zostawało cienką warstwą rozłożone na skale. Śmierdziało to niemiłosiernie. Okazało się, że był to maniok. Szatkuje się go i rozkłada na słońcu aby wysechł. Potem rozdrabnia się go i przerabia na mąke tzw. tutaj kuskus. Zrobiłam kilka zdjęć (za pozwoleniem) i poszłyśmy z Jacky nad rzekę. Tam też spotkałyśmy dwie kobiety pracujące nad maniokiem. Część niedobranego manioku była w rzece. Pomyślałam sobie, że gdybym wiedziała, że ten maniok tak śmierdzi i bywa w ten sposób obrabiany, to byłoby mi trudniej spróbować jego przetworów. Zrobiłam jeszcze kilka zdjęć i wróciłyśmy z Jacky do Foyer.

Chwilę później przyjechała Lidia – nasza kucharka. Zaczęłyśmy trochę rozmawiać, czekając na Mariannę ( która również pomaga o. Darkowi). Miałyśmy razem pojechać na „rynek” na zakupy. Moje rozmowy po francusku to dość dużo machania rękami plus słowo kluczowe „cette chose” –„ta rzecz”. Jak mi brakuje słówka to wstawiam zazwyczaj „cette chose” i liczę, że z kontekstu rozmowy rozmówca domyśli się o co mi chodzi. Często też nie łapię tego co się do mnie mówi – szczególnie co mówią dzieci. Ale uśmiechem i gestami często da się nadrobić brak zrozumienia i nawiązać jakiś kontakt.

W końcu przyjechała Marianne i mogłyśmy wybrać się na zakupy. Było to dla mnie okazją do przejażdżki najpopularniejszym środkiem lokomocji, którym jest mały motorek (coś a la ‘stary polski Komar’). Działa to jak taksówka – podwiezienie kosztuje 100 albo 200 franków kameruńskich czyli mniej niż 1,50zł. My z Marianną wsiadłyśmy na jeden motorek, a drugim później przyjechała Lidia. Byłam lekko przerażona tym, że w trzy osoby jedziemy na jednej motorynce, ale częściowo się „uspokoiłam” widząc, że na ulicy mija nas motorynka na której siedzą cztery osoby. (i po sześciu też jeżdżą – przypisek o. Dariusz Godawa op)

Dojechałyśmy na targowisko, które z jednej strony jest w pewnym sensie podobne do naszego, a z drugiej strony jest kompletnie inne. Można tam kupić wszystko: owoce, warzywa, ubrania, mięso, sznurki, telefony komórkowe, ubranie „na miarę” – co kto chce. Jednak jest parę drobnych różnic… Jedna z pierwszych to obszar. Trudno mi określić jak duży jest „ryneczek” w Bertoua, ale podczas zakupów miałam wrażenie, że krążę po jakimś labiryncie. Myślę, że jest to prostokąt o bokach długości kilkadziesiąt metrów lub może ponad 100. ( nie ma nic wspólnego z żadną ze znanych figur geometrycznych i jest o wiele wiele większy niż opisuje Anna; po prostu wszystkiego nie obeszła jeszcze – przypisek o.dariusz godawa op)

Sam wygląd też jest „ciekawy”. Jeśli sklep jest w „budce” to jest ona często mała, zapchana i prawie nie ma w niej miejsca na kilku klientów. Bardziej jednak szokuje mięso sprzedawane na stołach przy temperaturze ponad 30 stopni w słońcu, położone bezpośrednio na blacie (nawet nie „zawinięte w gazetę”). Dookoła tego roi się od much i naprawdę nie rozumiem jak można robić tam zakupy i się nie zatruć. Na stoisku mięsnym zauważam też głowę jakiegoś zwierzęcia – obleśne.

My też musimy kupić mięso i ryby, ale idziemy do stoiska w którym są lodówki i wszystko jest zamrożone. Mam wrażenie, że przy kupowaniu warzyw Marianne targuje cenę, ale niewiele rozumiem.

Jest już sporo po południu i robimy się głodne. Idziemy do „znajomego” stoiska krawcowej i zostawiamy nasze zakupy by spokojnie pójść coś zjeść. Po drodze mijamy kobietę siedzącą przy „grillu” (który spróbuję kiedyś jeszcze dokładniej opisać). Na tym grillu smażą się rybki. Marianne wybiera 3 kawałki, które jej się podobają i idziemy do knajpki. Dziewczyny zamawiają coś do picia. Chwilę później kobieta przynosi nam usmażone rybki z małymi batonami z manioku na talerzykach – oczywiście bez sztućców. Daję do zrozumienia, że będziemy miały brudne ręce po jedzeniu, gdyż nie ma serwetek. Marianne prosi o coś kobietę i ta za chwilę przynosi miseczki z wodą. (Gdyby jeszcze była cytryna poczułabym się jak w dobrej restauracji 😉 ) Ciekawe dla mnie jest to, że możemy siedzieć przy stoliczku należącym do knajpki i jeść coś co kupiłyśmy na zewnątrz.

Biorę mój batonik z manioku i obwąchuję. Rzeczywiście można wyczuć delikatną nutę zapachową, jakby rozrzedzony „zapach”, który czułam nad ranem patrząc na kobiety szatkujące bulwy. Na szczęście kiedy się je ten „baton”, to się nie czuje tej strasznej woni. Tak więc odważnie zabieram się za obiadek zastanawiając się ile mam bakterii na rękach, a ile nowych zostało przyniesionych wraz z posiłkiem. Gdy skończyłam swoją rybkę, nagle widzę, że Marianne, kładzie mi (ręką, bo nie mamy widelców) na mój talerzyk dwa kawałki ryby i mówi bym jadła. Już wcześniej wiedziałam, że w Kamerunie nie jest obciachem dojeść po kimś, a nawet jest to normalne. Zawsze jednak wyobrażałam sobie scenariusz, że to ktoś po mnie dojada a nie ja po kimś. Ale cóż, Marianne jest miłą dziewczyną, więc stwierdziłam, że nie jest to najlepszy moment na tłumaczenie różnic kulturowych między Europą i Afryką. Zjadłam te dwa kawałki, bo z moim francuskim i tak zbyt długo zeszło by mi na wymówkach, szybciej było zamknąć oczy i zjeść :).

W czasie posiłku mam czas by się trochę rozejrzeć. Zauważam że po targu chodzą też handlarze „obnośni”. Do naszego stolika co jakiś czas podchodził a to handlarz zabawkami, a to chłopak obwieszony torebkami i plecakami. Największe jednak wrażenie robili na mnie handlarze eksponujący towary na głowie. Zapomniałam napisać, że tu jest bardzo popularne, by większość rzeczy które się przenosi umieścić na głowie. W przypadku handlu, umieszczenie towaru na głowie stanowi funkcję ekspozycyjną. Gdy się sprzedawca idzie w tłumie, to trudno zauważyć, że coś sprzedaje, a co dopiero zainteresować się jego ofertą. Tymczasem gdy widzę młodzieńca z wypolerowanym butem lub z kilkoma koszulkami na głowie, to zwraca on moją uwagę i potencjalnie mogę zainteresować się jego ofertą. Inna sprawa, że mnie poruszy każda rzecz umieszczona na głowie, która nie spada jak się idzie. Miejscowi mogą tego w ogóle nie zauważać, ale tak czy owak jeśli ktoś jest wysoki to ma swój towar dobrze wyeksponowany.

Pisząc o targu, muszę zwrócić uwagę na prasowalnie. Są to budki gdzie można zlecić uprasowanie ubrań. W pierwszej chwili zaczęłam się zastanawiać czy w Kamerunie są aż tak drogie żelazka. Potem mnie oświecono, że przecież w wielu „domach”, szczególnie na wioskach, nie ma przecież elektryczności.

Muszę też wspomnieć o tym jak byłyśmy w sklepiku z telefonami komórkowymi na mieście, gdzie był włączony telewizor. Patrzę sobie kątem oka, a tu pokazują jakieś zawody narciarskie w Norwegii. Śnieg. No cóż, cały czas mam świadomość, że w Polsce jest listopad ( = późna jesień ) ale skoro jestem na wakacjach i jest ciepło to czuję się jakby był lipiec/sierpień i kompletnie zapominam o różnicy klimatycznej.

Po obiedzie wróciłyśmy z Lidią i Marianną do „zaprzyjaźnionego” stoiska na którym zostawiłyśmy zakupy. Dziewczyny rozmawiały z pracującą tam kobietą. Zostałyśmy poczęstowane świeżymi orzeszkami ziemnymi. Muszę przyznać, że bardzo mi smakowały. Wolę je 3 razy bardziej od tych suszonych, które sprzedają u nas, w Polsce, w sklepach. Kobieta jadła obiad, także nie używając do tego sztućców. Była to jakaś niezidentyfikowana masa i coś przeźroczystego i ciągnącego się. W najlepszym przypadku kojarzyło mi się to z białkiem od jajka, ale czasami kojarzyło się z czymś bardzo „glutowatym”, więc starałam się nie przyglądać się temu jak kobieta spożywa posiłek

Nie uczestniczyłam specjalnie w rozmowie, bo niewiele rozumiałam, ale grzecznościowo zamieniłam parę słów. Przez większość czasu usiłowałam się zaprzyjaźnić z jej dwuletnią córeczką Jessicą. Dziewczynka była bardzo rezolutna. Pokazywałam jej różne minki w stylu „jak robi Bugs Bunny” , albo „jak robi ryba”, posadziłam na kolanach, bawiłyśmy się klaskając w dłonie. W ogóle szło nam świetnie. Postanowiłam więc pokazać jej sztuczkę magiczną. Jedyną jaką umiem. I wtedy stało się. Dziecko się mnie przestraszyło. „Magia” nie jest tu znana, tak więc Jessica widząc niezrozumiałe dla siebie zjawisko uczynione przez „białego” człowieka zaczęła się mnie obawiać i przytuliła się do mamy. W końcu, po licznych próbach dziewczynka odważyła się do mnie podejść i na nowo zaczęłyśmy się bawić.

W międzyczasie dziewczyny próbowały mnie namówić na wypicie piwa, ale z przykrością musiałam odmówić. Przez cały czas zakupów wypiłam dość dużo wody, którą miałam ze sobą, więc butelka piwa, miałaby niepożądany skutek uboczny. Prawdopodobnie musiałabym skorzystać z pobliskich publicznych toalet. Z pewnością doświadczenie byłoby niezwykle interesujące i warte szczegółowego opisu wrażeń, ale niestety zabrakło mi odwagi na to by podjąć tak ryzykowne zadanie. Może kiedy indziej – jeszcze trochę tu pobędę.

Wracałyśmy już na trzech motorach, ale bynajmniej nie każda na innym. Na jednym Lidia z zakupami, na drugim ja z Marianne, a na trzecim kierowca wiózł kilkudziesięciokilowy worek z resztą zakupów.

Muszę wspomnieć o jeszcze jednym fakcie. 20 listopada 2006 roku to dzień moich 30 urodzin. Tak okrągła rocznica nie mogła ulec zapomnieniu. Wieczorem planowaliśmy imprezkę. O. Darek zaprosił Marianne z jej chłopakiem i jeszcze jakimś znajomym, przewodniczącego redy parafialnej Jean-Marie z żoną Marie-Paula i Lidię. Ja chciałam by wpadła też Jacky, ale jako „dziecko z Foyer” nie mogła zostać zaliczona w poczet „elity”, aby innym dzieciom nie było przykro.

Pomyślałam, że przydałby się jakiś tort lub jego namiastka. Do tego potrzebna była jeszcze jedna wyprawa do miasta – tym razem nie do marche, ale do supermarche – czyli supermarketu. Poszłyśmy z Jacky na piechotę do miasta, licząc na to, że po drodze spotkamy jakiegoś samotnego motocyklistę. Tymczasem trafiła nam się okazja. Jechała samochodem siostra zakonna, i widząc „białą twarz” zatrzymała się i spytała: „Czy to przypadkiem nie nowa Polka, która przyjechała na misję o. Darka?” Kiedy stwierdziłam, że to jak najbardziej ja, zakonnica zaoferowała się, że podwiezie nas do sklepu. Po drodze wspomniała, że jest planowana „wycieczka na północ Kamerunu” dla kilku misjonarek by poznały kraj. Jeśli chcę to mogę się podłączyć, ale punkt startowy jest 250 km. od miejsca mojego zamieszkania – Bertoua. Podziękowałam za zaproszenie i powiedziałam, że wszystko zależy od zgody o. Darka i możliwości dojazdu. Jeśli o. Darek nie będzie miał nic przeciwko temu, a będzie sposób by dojechać do miasta, z którego startuje wyprawa to chętnie się dołączę. Taka wycieczka to prawdziwa okazja, która zdarza się bardzo rzadko, więc jeśli mi się uda na nią pojechać to będę miała naprawdę bardzo dużo szczęścia.

Pewnie zrodziło się pytanie, dlaczego nie kupiłam żadnych ciastek kiedy po raz pierwszy pojechałyśmy na zakupy z Lidią i Marianne. Oczywiście, że nie zapomniałam, że kolejny roczek mi minął. Problem był w tym, że po prostu nie miałam kameruńskich franków. Szczerze mówiąc „prywatne zakupy” to jest coś do czego mam tutaj trochę ambiwalentny stosunek. Z jednej strony nie chcę sprawiać wrażenia, że szastam pieniędzmi, bo dookoła widzę prawdziwe ubóstwo. Z drugiej strony nawyk sprawia, że jestem przyzwyczajona już do tego, że w zasadzie mogę zazwyczaj często kupić to co chcę i trochę głupio się czuję gdy nie mogę kupić tego na co mam ochotę. I tak, kiedy jechałyśmy z dziewczynami na zakupy spytałam się o. Darka czy mogę kupić sobie małą butelkę wody mineralnej i błyszczyk do ust, bo mi zaczęły strasznie wysychać. Z domu nie wzięłam żadnych kolorowych kosmetyków, a nie wzięłam pod uwagę faktu, że błyszczyk ma działanie nie tyle upiększające co i ochronne. O. Darek spojrzał na mnie z litością i powiedział „pewnie, że możesz”. Tak więc błyszczyk i wodę kupiłyśmy, ale wiedząc, że ciastka są drogie, wolałam je kupić za „własne” pieniądze. Gdy po południu wpadła do mnie Marianne z pytaniem, czy niczego mi nie brakuje, grzecznie odpowiedziałam, że nie. Po czym nagle uświadomiłam sobie, że jednak jednej rzeczy mi brakuje – ewidentnie brakuje mi pieniędzy. No cóż – w pewnych okolicznościach – wychodzi na jaw od czego człowiek jest uzależniony.

Kiedy dostałam od o. Darka gotówkę (którą mi bezpiecznie przechowywał) od razu poczułam się inaczej. Tak naprawdę mam świadomość, że to żadna różnica czy dostanę gotówkę, czy on mi coś kupi. W końcu to są te same moje euro, które przywiozłam z Polski. Jednak po prostu czuję się lepiej kiedy mam poczucie własności, bo jak bym miała o każdą rzecz prosić o. Darka to czułabym się jakbym objadała jego dzieciaki. A tak to mam własną gotówkę. Czując się „niesamowicie bogatą” pojechałam z Jacky na zakupy. W supermarche, który był jednocześnie Boulangerie-Patisserie (piekarnią-cukiernią) były też świeże ciasta. Tortu jako takiego nie było w ofercie, ale można było zakupić pojedyncze kawałki tortopodobne. Były one dość duże, tak więc kupiłam sześć ciastek z myślą o ich „cudownym rozmnożeniu”. Do tego dokupiłam wafelki i ciasto, a Marianne dałam trochę kasy na alkohol, bo powiedziała, że piwo kupi się wieczorem.

Trzeba przyznać, że to co Jola i Marianna pisały jest najprawdziwszą prawdą. Ceny zagranicznych produktów w supermarketach są naprawdę wysokie. Zwyczajne słone paluszki czy tego typu zagryzki kosztują od 8 złotych wzwyż. Niektóre są nawet „markowe”, jeśli za markę uznamy „Leader Price”.

Za paczkę wafelków zapłaciłam 900 franków, co jest około 6 złotych. Czyli ceny w kamerunie są nie niższe niż w krajach zachodniej Europy. Tylko, że ludzie o wiele, wiele biedniejsi. Na wszelki wypadek wzięłam jeszcze ciasto typu „danish cake”. Jest to o tyle praktyczne, że jeśli nie pójdzie na imprezie, to przyda się na przyszłość.

Wróciłyśmy z zakupów przed szóstą. Niedługo potem przyjechała do nas Ewa – misjonarka, pielęgniarka pracująca na terenie tutejszej archidiecezji. Miała problemy z odczytywaniem poczty na swoim komputerze. O.Darek obiecał jej pomóc, ja nawet się nie zająknęłam, że jestem informatykiem. Przyjechałam tu w innym charakterze. Ewa zostawiła u nas komputer i powiedziała, że przyjedzie nazajutrz.

W międzyczasie Lidia przygotowała pieczone udka kurczaka i „frytki” z plantana. Plantan to moja ulubiona roślinka. Jest to coś co wygląda i smakuje jak banan, ale ma konsystencję ziemniaka. Miałam okazję spróbować ten owoc po raz pierwszy w Warszawie, gdzie jest specjalny sklep w którym zaopatruje się hinduska i afrykańska klientela. Plantan jest super, bo nie rozwala się na maź tak jak banan przy obróbce cieplnej. Ma twardą konsystencję ziemniaka, a jednocześnie słodki smak banana. I z plantana rzeczywiście jest sens robić desery na ciepło…

Zaczęli powoli schodzić się goście. Powoli to dość dobre określenie. Lidia położyła ciepłą potrawę na stole, ale zanim się zabraliśmy do jedzenia to minęło strasznie dużo czasu. U nas jest zwyczaj, że najpierw usadza się gości, potem wnosi potrawy i jeśli towarzystwo ma o czym rozmawiać to raczej wyłącza się telewizor, a alkohol pije się do posiłku. Tu jest na odwrót jedzenie zaczyna się jeść już trochę wystygnięte, włączony telewizor oznacza szacunek dla gości, a alkohol pije się chętnie po posiłku (co nie oznacza, że się go nie pito także w trakcie kolacji.) Najpopularniejszym napojem jest piwo. Dziewczyny kupiły dwie skrzynki Amstela – okazało się że dałam im za mało kasy i później musiałam coś jeszcze dorzucić .

Ja w planach miałam raczej mocniejszy trunek – moją różową, litrową buteleczkę zakupioną w strefie bezcłowej. Pierwszy toast wypiliśmy czystą wódką z kieliszków i wypiłyśmy go z dziewczynami, bo panowie jakoś się nie garnęli. Zaczęłam bezczelnie jednemu z nich wchodzić na ambicję, że się boi, i że w ogóle kameruńskie dziewczyny to są „twarde” bo nie obawiają się pić mocnych trunków, a panowie to tylko sączą leciutkie piwo… Okey, nie brzmiało to tak płynnie po francusku, ale zadziałało i chłopaki w końcu też wypili moje zdrowie…

Nie piłam piwa tylko robiłam sobie drinki. Lidia zrobiła sok z owocu zwanego corosol lub coeur de boeuf (serce byka). To taki duży owoc z zieloną skórką i białym miąższem. Sok z odrobiną cukru jest naprawdę smaczny i aromatyczny oraz bardzo dobrze komponuje się z Absolut Rapsberri. Kiedy dałam do spróbowania dziewczynom też zaczęły brać ze mnie przykład i nawet zrobiły drinka jednemu z kolegów. Tak więc oprócz sporej ilości piwa, poszły też 2/3 Absolutu. Cała butelka nie poszła, ale w końcu to nie Polska, tylko Kamerun, a impreza jakby nie było w salonie klasztornym

Rozmowa toczyła się po francusku (niestety, ale raczej można się było tego spodziewać) alkohol wyraźnie u mnie poprawia płynność i łatwość mowy w owym języku. Niestety nie wpływa aż tak pozytywnie na rozumienie, kiedy rozmowa jest prowadzona dość szybko pomiędzy innymi ludźmi. Dlatego w pewnym momencie trochę zaczęłam odpływać. Choć w międzyczasie żartowałyśmy sobie trochę z Lidią i Marianne z naszych „przygód” na bazarze. Nie pisałam o tym, ale rzeczywiście naprawdę tutaj jestem „kolorową” – ciekawe odwrócenie ról, że bycie murzynem to normalne. Bardzo często słyszę „blanc”, „blanche” (biała), „ma chere” (moja droga), „ma fille” – moja dziewczyno albo „americaine” (to chyba przez kolor włosów tak popularny w filmach US). Czasami słyszę jeszcze inne odzywki i dziękuję Bogu, że mój francuski jest tak słaby, a Marianne nie chce mi ich powtórzyć ani wytłumaczyć. Obawiam się, że gdybym znała dobrze język to popełniłabym kilka morderstw a przynajmniej parę osób dostałoby w twarz, a moje życzliwe nastawienie do Kameruńczyków zmieniłoby się we wrogie rasistowsko-feministyczne podejście do szowinistycznych mężczyzn.

Aby urozmaicić wieczór ojciec skorzystał z projektora i laptopa przekazanego do naprawy przez siostry. Zostawiły sprzęt do przeglądu technicznego, bo jak już pisałam o. Darek świetnie się na tym zna. Była wiec okazja byśmy obejrzeli parę zdjęć na dużym ekranie z ich wycieczki nad Ocean..

Niedługo potem Jean-Marie wraz z żoną poszli sobie do domu, jakiś czas później rozeszła się reszta towarzystwa. Było dopiero po 23, ale myśl wstania przed 6 rano napawała mnie grozą. Stwierdziłam, że we wtorek zrobię sobie wolne i trochę odeśpię. Postanowiłam nastawić budzik na 6 rano. O. Darek powiedział, że jeszcze trochę powalczy z komputerem ( i znowu się pytam kto tu z nas jest informatykiem?) bo chce mi zainstalować komputer i internet w pokoju, bym mogła to właśnie tu pisać. Hmm, czy może być lepszy prezent urodzinowy, w sercu Afryki, dla osoby uzależnionej od netu i będącej tysiące kilometrów od rodziny i znajomych spragnionych kontaktu?

************* fragment nie dla wrażliwców **********************************

Szczęśliwa wracałam do pokoju, uważając, że pierwszy dzień pobytu w Bertoua już się zakończył i że nowe wrażenia będą na mnie czekały dopiero jutro. Tymczasem to jeszcze nie był koniec niespodzianek. Gdy weszłam do pokoju i zapaliłam światło, na pasku mojej torby od aparatu zobaczyłam pierwszego karalucha. Wiedziałam, że może mnie czekać kiedyś taka „wizyta”, ale mając za sobą doświadczenie 10 miesięcy w akademiku z karaluchami, wierzyłam, że zachowam się „godnie”. Częściowo mi się udało, bo nie wrzasnęłam. Aczkolwiek patrząc na robaczka znacznie przekraczającego rozmiarami wypasionego na studenckim wikcie polskiego karalucha, co więcej, zdającego się być o wiele lepiej opancerzonym, postanowiłam z okazji moich urodzin „wyjątkowo” darować mu życie. Gonienie za nim i rozdeptanie go na podłodze chyba nie należały do przyjemności, które zamierzałam przeżyć tego dnia. Dalej z „godnością” weszłam do łazienki. Sięgnęłam po waciki i wtedy spomiędzy moich środków higieny wybiegł drugi obrzydliwy karaluch!!! Cóż, niech będzie dzień dobroci dla zwierząt, skoro jego koledze darowałam życie, to czemu jemu mam nie darować? Obiecałam sobie, że od dziś będę chodzić wcześnie spać, by nie napotykać się już więcej na żadne zmory nocne. Zasnęłam grubo po północy. Przez kilka następnych dni nie ośmieliłam się zajrzeć do mojej torby z aparatem by sprawdzić czy nie tam zakamuflowało się zwierzątko.

************ koniec fragmentu *********************************************

Wtorek, 21 listopada 2006 ( Kup Pan osła! )

Wstałam około 6 rano, co dla mnie było nie lada wyczynem. Po Mszy i śniadaniu poczułam się niewyspana. Niestety brak 8-godzinnego snu zaczynał się mścić i gdy się ciut ociepliło zrobiłam się strasznie senna. Stwierdziłam, że położę się na godzinkę lub dwie do łóżka, a potem wezmę się ostro za opisywanie tego co się tutaj dzieje. Kiedy tak sobie cichutko drzemałam nie rzucając się w oczy nikomu, pojawił się o. Darek z dzieciakami. Wnieśli nowe meble – stolik i taboret. O Darek zaczął instalować w moim pokoju komputer i internet. Moje usiłowania wstania i zaangażowania się w to wszystko były tak mizerne, że stwierdzono, iż lepiej bym spała niż żebym przeszkadzała. Zasłoniłam moskitierę, położyłam się z powrotem i zaczęłam się zastanawiać, co może myśleć o mnie ojciec Darek. Chyba wygląda na to, że przyjechałam i nic nie chce robić oprócz spania. I że pewnie w Warszawie też nic innego nie robię tylko śpię.

Kiedy nastąpiło przemeblowanie w moim pokoju wyszłam na zewnątrz licząc, że jasne afrykańskie słońce mnie dobudzi. Miałam okazję podziwiać o. Darka jak przeciąga kable z budynku do budynku i sprawia by wszystko zaczęło działać. Myślę nad tym jak zmieniły się czasy. Jeszcze parenaście lat temu internet nie był powszechnie dostępny i był pewnego rodzaju luksusem. Teraz jest narzędziem niezbędnym do kontaktu ze światem, szczególnie w tak ważnej placówce, jaką jest misja. Poczta tradycyjna kiepsko działa i informacje przesyła się najczęściej za pośrednictwem ludzi podróżujących między Kamerunem a Europą. Nie jest to ani szybkie ani praktyczne. Dzięki internetowi, osoby życzliwe misji mogą się dowiedzieć, co się tam w danej chwili dzieje i jakie są potrzeby. Kiedy przez ponad rok o. Darek nie miał u siebie internetu, tylko rzadko chodził do kiepskiej jakości kafejek internetowych to wszyscy na tym ucierpieli. Z drugiej strony sieć i komputery są nowoczesną technologią. Dlatego jest dla mnie niesamowity kontrast w tym, że brakuje tu oczywistych w Polsce rzeczy, a z drugiej strony jest technologia. Bez problemu mogę komunikować się z ludźmi w Polsce, będąc w samym sercu Afryki, co wydaje się cudem, a jednocześnie nie mam pralki, ciepłej wody w kranie i jeszcze paru udogodnień, które są dla mnie normą.

Próbuję się zabrać za pisanie, ale kiepsko mi idzie, więc postanawiam zrobić pranie. Moje jedyne długie spodnie, jakie wzięłam ze sobą pobrudziły się w czasie podróży, a okazuje się, że bardzo ich potrzebuję. W porze suchej ranki są chłodne, wieczory też, dodatkowo tną komary, więc warto byłoby mieć te spodnie w użyciu. Poza tym przez parę dni trochę ciuchów do prania się nazbierało. Pożyczam z kuchni szare mydło (podstawowy środek do mycia się, prania i zmywania naczyń), od Epiphanie dostaję szczotkę, wiaderko i miskę i do dzieła! Pranie wymaga kilkukrotnego spacerku z wiaderkiem do pompy i z powrotem. Tak piorę sobie powolutku. Robi się coraz cieplej, słoneczko przygrzewa. Odkrywam, że to pranie ręczne nie jest nie takie straszne, przy tym trybie życia, jaki tu prowadzę. W Warszawie zdarza się, że nie mam czasu wrzucić rzeczy do pralki i odczekać godziny, bo np. jest późno i chcę iść spać. A tutaj nigdzie się nie spieszę, to mogę spokojnie sobie trzeć koszulkę po koszulce, skarpetkę po skarpetce. Inna sprawa, jeżeli ktoś musi pracować, lub się uczyć, tak jak dzieci. Wtedy pranie ręczne jest dodatkowym, długim i żmudnym obowiązkiem. Akurat, gdy ja kończę swoje pranie, dziewczyny zaczynają własne. Na ziemi leży olbrzymia sterta ciuchów. We Foyer ok. 20 dzieci i prania jest naprawdę dużo po kilku dniach. Myślę, że pralka by im się tutaj bardzo przydała, ale czy ktoś kiedykolwiek wpadnie na pomysł by ofiarować misji taki prezent, lub dostateczne fundusze na ten cel? Wieszam czyściutkie (?) rzeczy na sznurku, aby wyschły i wracam do pokoju by napisać choć parę słów. Napiszę nawet, że szare mydło nie jest takie złe. I właśnie, kiedy przeszła mi przez głowę ta myśl, zobaczyłam kątem oka, że Epiphanie rozdziera mały woreczek z proszkiem do prania. To ja w szarym mydle, a ona miała proszek? Chwila refleksji, no tak, ale moje rzeczy są czyste, krótko noszone, regularnie prane w proszku, więc jak raz czy dwa razy będą wyprane w szarym mydle to nic im się nie stanie. Natomiast, jeśli używane ciuszki dzieci, są długowieczne i noszone po kilka dni z rzędu, to będąc regularnie prane w szarym mydle często bywają niedobrane, tak więc jeśli dziewczyny raz na jakiś czas dodadzą do wody odrobinkę proszku, to raczej nie powinnam im żałować.

Po godzinie czy dwóch pisania, przyszedł czas na odpoczynek. Zbliża się pora posiłku. Tym razem niespodzianka. Na obiad dostaję gołąbki! I jak tu mam się czuć jak w Afryce? O. Darek i Lidia mnie tu rozpieszczają, bo dałam ustaloną z góry ilość pieniędzy na swoje wyżywienie, a wiem, że dzieci jedzą tu zupełnie co innego, bo nie starcza funduszy na wykwintne dania na misji.

Po obiedzie sjesta. Postanowiłam się trochę poopalać. Od o. Darka dostałam matę, na której mogłam się rozłożyć w kostiumie kąpielowym i wreszcie móc się nacieszyć tutejszym wspaniałym klimatem. Nagrzana słońcem poszłam wziąć prysznic i to było odkrycie!!!!. Wydaje mi się, że w południe woda jest o 2-3 stopnie cieplejsza, a i ja mam w sobie dużo energii słonecznej. Tak więc mam już opracowaną strategię – rano i wieczorem mycie strategiczne, a porządny, przyjemny i ochładzający prysznic, w południe, jeśli akurat nie będę poza terenem misji.

Chwilę później woła mnie o. Darek. Jedziemy kupić osły. Podstawowym źródłem mięsa tutaj na misji jest oślina, gdyż jest najtańsza. Mieszkańcy Bertoua pogardzają tym rodzajem mięsa i wolą wołowinę, która jest dziewięć razy droższa. Misji nie stać na takie luksusy. Natomiast miejscowi, których też akurat nie stać na takie luksusy wolą sobie „przyrządzić” kotka lub pieska. Na terenie misji już pasie się kilka osiołków, ale my dokupimy jeszcze pięć. Jeden osiołek to tydzień jedzenia dla kilkudziesięciu osób.

Zazwyczaj o. Darek jeździ 120 km, aby kupić zwierzaki. Tym razem jednak jedziemy tylko 60 km do bliższej wioski. Tam zakupy były robione do tej pory kilka razy. Ludzie mieszkający tam pochodzą z bardzo dziwnego plemienia. Mają dość wysokie mniemanie o sobie, żadnego wykształcenia i w ogóle nie uczą się na własnych błędach. O. Darek kończył zootechnikę i bardzo dobrze zna się na zwierzętach. Mówi, że żeby związać osła i wrzucić go na samochód nie trzeba wiele wysiłku, że robi się to jednym ruchem, ale ci sprzedawcy, którzy nic innego nie robią tylko zajmują się osłami nie mają o tym zielonego pojęcia. Co więcej, nie dadzą sobie wytłumaczyć, jak to należy zrobić poprawnie i za każdym razem próbują nowych sposobów, tak jakby nie pamiętali, czego próbowali wcześniej. Trudno mi w to uwierzyć, ale za chwilę będę mogła się o tym przekonać samodzielnie.

W międzyczasie rozglądam się dookoła. Przyglądam się dokładniej mijanym, barakowatym domkom. Wyodrębniam dwa czy trzy sposoby ich budowy, ale teraz jeszcze nie będę o tym pisać, gdyż w przyszłym tygodniu będę miała okazję zobaczyć jeszcze inne rodzaje „lokalnej architektury”. Kolejną rzeczą, która mnie zaskakuje to suszący się maniok. O ile jeszcze byłam w stanie zrozumieć suszenie manioku na „czystej” skale wśród natury, o tyle kompletnym szokiem było zobaczenie ślicznych białych prostokątów na poboczu szosy. Wygląda na to, że w Kamerunie pobocze służy między innymi do suszenia manioku, kto by pomyślał. W takim razie brak asfaltowych dróg może się okazać jeszcze bardziej uciążliwy nawet dla tych, co nie mają samochodu. Gdzie tu suszyć maniok?

Dojeżdżamy do wioski. Przychodzi kilku mężczyzn, dookoła chmara dzieci. Przyprowadzają dwa osły. O. Darek jest niezadowolony, bo rano rozmawiał o tym, że kupi ich pięć. Nie rozumiem dokładnie rozmowy, ale widzę, że handlarz próbuje ewidentnie mętnie coś tłumaczyć. Normalnie ściemnia. O. Darek się trochę denerwuje, mówi, że sprzedawca jest niepoważny. Potem mi tłumaczy, że za każdym razem dokonując zakupów w tej wiosce był informowany o innej ilości dostępnych zwierząt od tej, którą mógł zakupić.

Mężczyźni próbują załadować pierwszego osła na samochód. Marianne, która przyjechała z nami próbuje im wytłumaczyć w ich lokalnym języku, co mają zrobić, żeby to poszło skutecznie. (Tylko dwaj handlarze znają słabo francuski, a pozostali ludzie mówią tylko w swoim narzeczu) Nikt nie słucha Marianne – przecież każdy z nich wie lepiej. Przywiązują sznurek do jednej nogi osła zakładając, że gdy ją wciągną na samochód to siłą rzeczy, osioł sam posłusznie wejdzie do środka. Żeby być pewniejszymi sukcesu, mężczyźni wiążą dodatkową pętlę na szyi zwierzęcia. Wchodzą na samochód i próbują wciągnąć oślisko. Zwierzak kompletnie nie wie, o co chodzi. Mając prostopadle wyciągniętą przednią nogę, położoną na samochodzie, nie jest się w stanie na niej podeprzeć. Dlatego pozostałymi trzema nogami mocno stoi na ziemi. Mężczyźni ciągną z całej siły i siłą własnych mięśni wciągają częściowo czworonoga, lecz przy okazji podduszają pętlą na szyi. Zwierzę w geście obronnym rzuca się i spada, w dodatku nagle znajduje się pod samochodem i gdy próbuje się podnieść wali się w łeb. Greenpeace pewnie walczyłby o prawa tego ssaka do utraty tchu. Nawet ja patrząc na nieudolność ludzi męczących niepotrzebnie zwierzę, nagle zdałam sobie sprawę, że bardziej żal mi jest tego osła niż tego biednego, niewykształconego plemienia. Ci ludzie nie mieli żadnej edukacji. Ich dzieci, brudne od kurzu, w niedobranych i postrzępionych ubrankach, nigdy nie przekroczyły progu szkoły i zapewne nigdy go nie przekroczą. Zaczęłam się zastanawiać czy ich absolutna niezdolność do nauczenia się czegokolwiek nie wypływa z genów. Jeśli ewoluujemy jako istoty, to przystosowujemy się jak najlepiej do istniejących warunków. Jeśli od pokoleń chodzimy do szkoły to może jakoś genetycznie przystosowujemy się do przyswajania wiedzy, i nauki na doświadczeniu życiowym. Jeśli czyjeś życie jest bezpieczne, jednostajne i nie ma w nim niespodzianek, to nie musi się uczyć niczego nowego. Jeśli od pokoleń niczego nowego nikt się nie nauczył, to może zanika zdolność uczenia się? Cóż nie jestem ani biologiem, ani genetykiem, ani antropologiem, więc nie powinnam dywagować nad źródłem grupowej głupoty, którą przecież i w Polsce można spotkać. Po długich przebojach, których już nie będę opisywać ( powyższa próbka wystarczy) oba osły znalazły się w samochodzie i wróciliśmy do domu. A potem rutyna: pisanie, krótki kontakt z dziećmi, pisanie, kolacja, pisanie, absolut rapsberri, pisanie, spanie…

Środa, 22 listopada 2006 ( „Szarpajmy jadło na sztuki, niechaj nagie świecą kości” )

Dzwonek dzwonił, a ja go zlekceważyłam. Obiecałam sobie, że się wyśpię i nie będę się na siłę zrywać. Choć dla miłośników wylegiwania się do południa, moje wylegiwanie się by zdążyć na 7 rano na śniadanie nie jest chyba specjalnym wyczynem. Po śniadaniu stwierdziłam, że wezmę się za nowe pranie – spodobało mi się po wczorajszym!!! Nie mając spodni, ciągle chodziłam w spódnicy, która cała została pokryta wszechobecnym kurzem, a mój ręcznik do tej pory swoim zapachem przypominał mi hotel Residance.

Kiedy skończyłam pranie i miałam szczery zamiar zabrać się za pisanie, zrobiło się już ciepło i znowu ogarnęła mnie senność. Jako że się wyspałam do syta doszłam do wniosku, że albo klimat afrykański źle na mnie działa, albo się rozleniwiam, albo mi ewidentnie brakuje stresu i używek – praktycznie piję tu tylko i wyłącznie filtrowaną wodę. Żadnej herbaty i żadnej kawy. Choćbym miała zasnąć na siedząco nie pójdę już spać w dzień bo nie ma do tego żadnego racjonalnego powodu. Nagle przypomina mi się, że w kuchni widziałam chyba Pluss Active. Skoro opakowanie nie zostało wyrzucone, to może ktoś z odwiedzających o. Darka, zostawił tam przynajmniej jedną tabletkę? Okazuje się, że w pudełku jest prawie połowa zawartości, trochę zwilgotniała, ale dobre i to. Czego mogę wymagać od nieszczelnie zamkniętego pudełka leżącego przez kilka miesięcy w czasie wilgotnej pory deszczowej…? Zabieram znaleziony skarb do pokoju, bo raczej nikt poza mną nie będzie z niego korzystał. Od razu wypijam 2 tabletki i czuję, że wracam do życia. Spisuję wspomnienia przez najbliższe kilka godzin. Niestety nie mamy dostępu do internetu, więc nie mogę przesłać żadnej wiadomości do najbliższych. Dzięki Bogu mam telefon komórkowy, więc mogę wysłać SMSy.

Nie ma jednak tak łatwo. Chwilę później o. Darek mnie woła, że przyszedł sprzedawca obnośny i sprzedaje obrazki, więc jeśli chcę to mogę coś kupić. Sprzedawca jest artystą z Yaounde i przysłała go do mnie Ewa (misjonarka). W rodzinie mam wielu artystów, więc patrząc na obrazki lekko trącące kiczem nie mogę ich uznać za wielką sztukę. Jednakże „ku pamięci” decyduję się na obrazek z palmami i chatkami murzyńskimi. Sprzedawca zachwala swój towar mówiąc, że obrazy są malowane farbami olejnymi, tak że łatwo się taki obraz czyści –myje. Mój francuski nie jest zbyt dobry więc może go źle zrozumiałam, ale rozbraja mnie wyobrażenie siebie myjącej mokrą szmatką olejny obraz. Pytam się jaką proponuje cenę – on mówi 6000 franków, ale że mi może sprzedać po 5000. Idę po o. Darka i proszę o pomoc w negocjacjach. Ojciec pyta się o cenę specjalnie dla niego. Sprzedawca mówi 7000. Jego postawa po prostu nas rozbraja – ten „artysta” nie wpadł na to, że ja ojcu powiedziałam już cenę mi proponowaną. W tym momencie o. Darek „unosi się gniewem”, na fakt, że skoro jemu zaproponowano wyższą cenę niż mi to oznacza to absolutny brak szacunku. W rezultacie kupujemy obrazek za 3000 frankow.

Z powrotem wracam do pisania, ale nie na długo. Przychodzi kolejny sprzedawca. „Obrazy olejne” mnie nie interesują, ale za to pierwszy raz widzę „obrazki” stworzone ze skrzydełek motyli. (Parę dni później dowiaduję się, że będę musiała uważnie spakować te obrazki, gdyż motyle są pod ochroną, więc celnicy się mogą tego przyczepić. No cóż widocznie przemyt będę musiała uprawiać w dwie strony). Obrazki są całkiem ładne ale „biedne”. Są to różne postacie, domki lub zwierzęta ze skrzydełek motylich naklejonych na zwykłe kartki z bloku. Żeby zrobić z tego pamiątkę w Polsce będę musiała kupić jakieś ramki ze szkłem… Kilka obrazków jest oprawionych, ale po pierwsze są dużo droższe, a po drugie nie ma sensu „wozić szkła” do polski, bo jest to ciężkie i Może się stłuc. Cena oczywiście jest wysoka… Trudno mi powiedzieć o ile razy większa niż ta za którą można ostatecznie je kupić. Z jednej strony praca z motylich skrzydełek jest ciekawa, z drugiej strony, kartki czasem przybrudzone i krzywo wycięte nie mogą być zbyt wiele warte… Sprzedawca ma też obrazki z piasku, tak więc wybieram kilka. Później mogę nie mieć okazji na te zakupy. Łącznie wybieram obrazków za sumę, której nie mam nawet przy sobie, ale liczę na umiejętności ojca Darka. Trzeba przyznać, że jest on twardym negocjatorem. Sprzedawca próbuje wszystkich sztuczek, włączając w to tekst „prends pitie de moi” (zmiłuj się nade mną), ale o. odpowiada, że będzie się nad nim litował jak przyjdzie na Mszę do kościoła, a teraz to robimy biznes. Koniec końców udaje się nam wynegocjować dobrą cenę i nawet zostaje mi niewielka reszta w kieszeni.

Przy tak pięknej pogodzie nie można jednak ciągle opalać się w cieniu pokoju i blasku monitora. Tą przyjemność mam na co dzień w domu i w pracy. Idę się trochę poopalać. Proszę Marianne, żeby pomogła mi nasmarować plecy kremem. Kładę się na chwilkę, ale już widzę, że zaraz muszę wrócić do pokoju. Dookoła latają moskity i gryzą, więc muszę się spryskać jakimś sprayem odstraszającym. Już teraz wiem czemu tu się mówi bonsoir wczesnym popołudniem. Skoro latają już komary, to znaczy chyba, że jest „wieczór”.

********************** fragment nie dla wrażliwców ************************

Gdy wygrzałam się na słoneczku i zastanawiałam się czy opalać się dalej, czy wziąć przyjemny o tej porze chłodny prysznic dowiedziałam się, że jeden z naszych osiołków stanie się za chwile żarełkiem. Nigdy jeszcze nie widziałam „obróbki ze skrawaniem” żadnego zwierzątka. Nie wiedząc jeszcze czy będę w stanie spokojnie się patrzeć na tak drastyczne widoki, wzięłam aparat i „pour la science” jak stwierdzili chłopcy wzięłam się za fotografowanie.

Jeśli ktoś jest zainteresowany jak się „obrabia” osiołka i nie je w tej chwili kanapki, ani nie jest walczącym, wegetariańskim aktywistą Greenpeace, to może kontynuować dalej czytanie tego fragmentu.

O. Darek wyciągnął strzelbę i wypalił. Osiołek trafiony w głowę padł na trawę. Chłopcy podstawili pod głowę miskę, by odpływająca krew tam ściekła. Potem chyba odrąbali osiołkowi głowę. Następnie przecięli skórę w okolicy kolan, i stopniowo zaczęli ją oddzielać z lewej strony osła. Gdy to zrobili, trzeba było obrócić zwierzę na drugą stronę. W tym celu przyniesiono wielkie liście bananowca i na nich został ułożony czworonóg. Kiedy skóra została ściągnięta rozcięto mu brzuch i wyjęto różne „interesujące” organy jakie się znalazły w środku. Potem poćwiartowano mięso na kawałki. Byłam naprawdę zadziwiona wprawą i szybkością z jaką zostało to zrobione.

******************** koniec fragmentu *************************************

Czwartek, 23 listopada 2006 ( „My też?” )

Dziś znowu zakupy z Marianne. Jedziemy motorkiem na targowisko. Jest ono naprawdę olbrzymie i trudno mi ocenić ile miejsca zajmuje. Mój brak orientacji w terenie powoduje, że trudno mi ustalić jaką „trasą” robimy zakupy, gdyż czasem chodzimy w kółko od stoiska do stoiska.

Oprócz ilości nagromadzonych ludzi i towarów wrażenie robi też ilość malutkich dzieci. W wieku niemowlęcym lub do kilku lat. Średnio przy co drugiej lub co trzeciej sprzedawczyni jest jakiś maluszek w obdartym ubranku, mniej lub bardziej wskazującym na czasy dawnej świetności. Gdyby się wsłuchać w odgłosy dochodzące z targowiska, przynajmniej z kilku stron słychać płacz lub głos małego dziecka.

W porze suchej parasole są używane zgodnie ze swoją nazwą („para sol” -> „na słońce”) Można zauważyć ludzi którzy idą po ulicach z parasolami. Na targowisku niektórzy potrafią się skulić i zdrzemnąć w cieniu wielkiego parasola położonego na ziemi.

Podoba mi się sposób w jaki Marianne robi zakupy. Gdy uzbiera się nam ciężka siatka, zostawia ją na jednym ze stoisk. Po pełną siatkę wrócimy później, a tymczasem napełniamy nową: avocado, plantany, ziemniaki itp. Co ciekawe tutaj nie kupuję się na wagę tylko albo na sztuki albo „za okresloną ilość pieniędzy (np. proszę o bataty za 50 franków =30 groszy) Oczywiście można stwierdzić, że np. za tą sumę chcemy większy owoc lub warzywo lub trochę większą ich ilość.

Podchodzimy też do stoiska z mięsem leżącym w upale na gołym blacie, otoczonym rojem much. Już kilka dni temu zastanawiałam się jak można kupować i jeść takie mięso. Tymczasem widzę, że Marianne je kupuje! Ojej! My też? My tez to jemy? A ja blondynka myślałam, że kupujemy tylko zamrożone mięso.

Zakupy zajmują nam trochę czasu, więc nie jestem do końca pewna dlaczego w tym upale pierwszą kupioną rzeczą były mrożone ryby, ale nie będę się nad tym zastanawiać. Może się nie rozmrożą przed powrotem ?. Kupiłyśmy już prawie wszystkie produkty z listy Marianne i wracamy się po siatki. Jest ich kilka i są dość ciężkie, tak wiec wynajmujemy chłopaka z taczką by podwiózł nam zakupy do ulicy. Kosztuje nas to około 70 groszy. Następnie czekamy aby wynająć 2 motorki na powrót do domu. Chwilę czekamy, gdyż stojący na ulicy motocykliści nie są dobrzy, według Marianne, a my nie chcemy ryzykować tego że przewrócimy się z pojazdem na ulicy. Na jeden motorek są załadowane wszystkie zakupy, na drugim jedziemy my. Podwiezienie do domu na motorku to też koszt około 70 groszy.

Po powrocie czeka już na mnie obiad. Głównym składnikiem dania jest ?gombo?. Jest to warzywko, które po ugotowaniu sprawia, że potrawa jest delikatnie mówiąc glutowata i się ciągnie jak białko od jajka. To właśnie danie z tego warzywka mogłam obserwować w poniedziałek na rynku, patrząc na jedzącą kobietę. Mój posiłek jednak wyglądał o wiele apetyczniej, miał w sobie rybkę i inne warzywka, jednakże ciągnął się niemiłosiernie. Nawet ser na pizzy w reklamie telewizyjnej nie ciągnie się tak bardzo. Jem to łyżką, bo widelcem się nie da. Ojciec Darek proponuje, bym jadła jak tutejsi ludzie, czyli rękami. Obok mojej ciągnącej się potrawy mam talerz z „Kus-kus”. Tutejszy kuskus to nie jest bynajmniej ta śliczna żółta kaszka, którą robimy w Polsce. To gęsta masa koloru szarego składająca się z mąki kukurydzianej i manioku o konsystencji i wyglądzie przybrudzonej i stanowczo za gęstej kaszy mannej. Smak jest w zasadzie „bez smaku”. Tak więc odrywam kawałek tej masy, zamaczam w mojej ciągnącej się potrawie i próbuję włożyć do ust. Za chwilę całą buzię mam umorusaną, a ojciec Darek śmiejąc się wyciąga aparat, robi zdjęcia i mówi bym bynajmniej sobie nie przeszkadzała. Zabawa jest fajna, zdjęcia myślę, że też. Nie zdobyłam się jednak jeszcze na odwagę, by je obejrzeć. Potrawa, choć to nie kawior z szampanem jest jednak egzotycznie interesująca i w spokojnie zjadliwa do momentu gdy mi się urywa zbyt duży kawałek kuskusa… Czując buzię pełną glutowatej masy, zaczynam mieć straszliwe skojarzenia. I czuję, że jedzonko staje mi w gardle. Co więcej ma straszną ochotę udać się w kierunku przeciwnym niż powinno. Całą siłą woli przełykam ten kęs, wiedząc, że będzie ostatnim.

Wieczorem, próbuję sobie przypomnieć w co mogę się pobawić z dziećmi. Do tej pory klaskałam w dłonie z pojedynczymi dziećmi, ale myślę, że byłoby fajniej, gdybym mogła się bawić z całą grupą. Przypomina mi się zabawa z dzieciństwa „Onse madonse flore…”, gdzie stoi się w kółeczku i klaszcze w ręce. Próbuję sobie też przypomnieć jakąś piosenkę po angielsku dla dzieci. Część z nich umie powiedzieć „bye” „how are you” i policzyć do dziesięciu, więc piosenka może być przydatna. Próbujemy się razem bawić i nawet jakoś nam wychodzi. Umawiamy się, że w piątek wieczór pobawimy się znowu.

Piątek, 24 listopada 2006 ( „Chwila spokoju” )

Jest już piątek rano, a ja tak naprawdę nie skończyłam do końca opisywać poniedziałku. Obiecałam sobie, że poświęcę tu trochę czasu na pisanie, bo widzę, że choć Jola i Marianna spisywały w zeszytach wieczorami wspomnienia „na gorąco”, to potem jakoś zabrakło im czasu po powrocie, by dokończyć pisanie w Polsce.

Czasami się zastanawiam czy siedzenie tu przy komputerze nie jest jakby „stratą czasu”. Ale wiem, że po powrocie do Polski, z powrotem wejdę w stały kierat: praca i cały zestaw innych obowiązków, w międzyczasie Święta Bożego Narodzenia i Sylwester, i tak ani się obejrzę jak minie miesiąc czy dwa a ja nic nie napiszę. Inna sprawa, że ręcznie piszę nieczytelnie, a na klawiaturze piszę dużo szybciej, tak więc mając w pokoju komputer, grzechem byłoby nie zapisanie swoich wrażeń. I tak to będą wrażenia nie na „gorąco” ale przynajmniej „ w miarę na bieżąco”. Wreszcie kończę opisywanie poniedziałku i „zaczynam wtorek”. W tym tempie nawet przy regularnym pisaniu będę miała i tak straszne zaległości. Staram się napisać jak najwięcej, gdyż nazajutrz wyjeżdżam na cały tydzień na wycieczkę na północ Kamerunu. Wolę nie myślec ile „wspomnień” będzie czekało do zapisania po moim powrocie.

Nie przewidywałam dalekich wypraw w czasie mojego pobytu w Bertoua, dlatego przywiozłam stosunkowo niewielką (jak na mnie) ilość gotówki potrzebną do przeżycia tutaj na możliwym poziomie i na zakup paru pamiątek. Nie chciałam wydawać zbyt wiele, gdyż same koszty podróży i przygotowania do wyjazdu były bardzo wysokie. Zdaję sobie jednak sprawę, że to co mam jest stanowczo za mało by pozwolić sobie na dodatkowe wojaże. W każdym cywilizowanym kraju chwilowy brak gotówki nie jest specjalnym problemem dzięki takiemu wynalazkowi jak karta bankomatowa i kredytowa oraz bankomaty. Być może jakiś zagubiony bankomat znalazłby się może jeszcze w stolicy, ale w Berta mogę o tym zapomnieć. Dlatego muszę napisać list w stylu „kochane pieniążki przyślijcie rodzice” aby mieć w ręce gotówkę ? i ponieść dodatkowe koszty związane z transferem pieniędzy za granicę.

Aby poza światłem monitora złapać choć trochę promieni afrykańskiego słońca udaję się na długi spacer w kierunku przeciwnym niż droga do centrum miasta. Przechodzę koło kilku domków, przed którymi jest kilkoro dzieci. Dwa słodkie maluszki bawią się na macie. Przystaję aby na nie popatrzeć z daleka. W tym momencie jedno z dzieci mnie zauważa. Usta wyginają mu się w podkówkę i wybucha głośnym płaczem. Wstaje i biegnie do mamy. Dwie sekundy później to samo robi drugie dziecko. No cóż, muszę się przyzwyczaić, że wzbudzam strach u niektórych maluchów. (Kilka dni później dowiedziałam się, że przyczyną strachu u dzieci nieobytych z białymi jest nie tylko ich

”dziwny wygląd”. W Kamerunie, czasami rodzice straszą „białymi”, tak więc dziecko się boi ich tak samo jak nasze dzieciaki mogą się bać Baby Jagi czy innych strachów)

Wieczorem tak jak obiecałam spędzam czas z dziećmi. Ja ich uczę piosenki oraz zabawy „onse madonse flore” a one mnie swoich zabaw. Widzę, że wiek przytępił mi nieco pamięć, bo już sama nie dokładnie pamiętałam reguł zabawy, a dzieci intuicyjnie wyczuły zasady o których zapomniałam im powiedzieć. Odkrywam, że mają tu „afrykańską wersję” zabawy „chodzi lisek koło drogi”. Tylko, że tutaj zamiast kulawego liska, chodzi pantera, która zje każdego kto na nią się spojrzy. Zamiast chusteczki dzieci używają klapka, bo zazwyczaj zdejmują klapki i chodzą po chodniku na bosaka. Klapki zakładają jak muszą iść po ziemi lub przez trawę, ale też nie zawsze. Przy okazji zabaw zauważam, że w miejscu pępka niektóre dzieci mają dziwne wybrzuszenie wielkości kilku centymetrów… Dziwne… Robię zdjęcia.

Categorised in: ,